Doczytania – Krzymianowski / Kożuchowski

CYNIZM, PESYMIZM, LITERATURA

Nie pozostanie kamień na kamieniu

Cormac McCarthy

Suttree

Cormac McCarthy, Suttree, przeł. Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011.

 
[…] powiedziałem, że wystąpię przeciwko oszczerstwu niepamięci i potwornej nieobecności jego oblicza i będę trwał niczym kamień w absolutnej pustce, w której każdy mógłby odczytać moje imię. Z tej przechwałki odszczekuję wszystko.

Cormac McCarthy zwykł portretować ludzkość niczym sforę zdziczałych psów. Tak jest w Drodze, gdzie obserwujemy ostatnie skurcze cywilizacji, tak jest w Krwawym południku, tym surrealistycznie okrutnym westernie, będącym jednocześnie traktatem na temat natury świata, czy w To nie jest kraj dla starych ludzi, gdzie pisarz kpi sobie z naszej potrzeby sprawiedliwości. Suttree pozornie różni się od tych dzieł – atmosfera tej potężnych rozmiarów powieści miejscami przypomina wręcz łotrzykowską epopeję braci Coen, Bracie, gdzie jesteś?, od czasu do czasu pojawia się tu bowiem podobny klimat rubaszności, witalizmu i zatracenia, alkoholowych szaleństw i niezobowiązującej sprośności. Gdyby jednak mieli Państwo ochotę pozwolić się zwieść sprytnej marketingowej zapowiedzi z okładki Suttree, określającej opublikowaną przez Wydawnictwo Literackie powieść jako „najzabawniejszą” w dorobku autora Drogi, to na wstępie trzeba szybko pozbawić Was podstaw do nadmiernego optymizmu. Chyba że za zabawną uznacie Państwo ponurą przepowiednię, która pada na początku powieści: „Przetrwają tylko prymitywniejsze, brutalniejsze formy życia”. Amerykański prozaik lubuje się w scenach degrengolady i cywilizacyjnego uwiądu, nic zatem specjalnie dziwnego, że również poczucie humoru, jakim operuje, doskonale wpasowuje się w ten schyłkowy klimat; jest obcesowe i pozbawione ogłady, fizjologiczne i brudnawe. Ostatecznie to Cormac McCarthy, do cholery!

Świat w optyce samotnika z Tennessee ma w sobie coś gnostyckiego –  jest w nim świadomość immanentnego zła, które drąży swoje korytarze w dziele Stworzenia. Całą jego twórczość przenika owo przekonanie o działaniu zła, w człowieku i w naturze. „Zawsze sobie myślałem, że jest jaki Bóg […]” – mówi jedna z dziesiątek postaci pojawiających się na kartach Suttree – „Ino żem nigdy go nie lubiał”. Ta perspektywa sprawia, że opisywane w Suttree ekscesy nie prowadzą do jakiegoś oczyszczenia, duchowego katharsis, a wyczerpują się same z siebie, wyrzucając bohaterów powieści na skały rzeczywistości, bezradnych i wyjałowionych, z głowami pękającymi kacem i bezsensem.

A trudno o autora bardziej kompetentnego w portretowaniu życiowego ścieku i dosadności istnienia odartej z kulturowego poloru. McCarthy eksploruje marginesy ludzkości, interesują go obrzeża, nie centrum, wszystko to, co zostało zniesione z głównego nurtu egzystencji. Recenzuje życie surowe i unurzane we krwi, rzygowinach, flakach oraz gównie. W Suttree gromadzi człowieczą menażerię, kolekcję indywiduów, kompletnie przypadkowych i bezcelowych istnień, wegetujących na skraju społeczeństwa mętów, pijaczyn, kalek, dziwek i włóczęgów. A scenerią całej powieści jest jakby wysypisko zdegradowanej materii, jakieś apokaliptyczne śmietnisko, na którym walają się szczątki rzeczy i ludzi.

To świat poza wszelką fantazją, złośliwy, realny i jedyny w swoim rodzaju; przepalone żarówki niczym obdarte ze skóry polipy, półprzezroczyste, w kolorze nagiej czaszki, sterczą ślepo nad ziemią, tu i ówdzie widać widmowe oka oleju maszynowego, a od czasu do czasu wyrzucone na brzeg cuchnące ludzkie embriony, rozdęte niczym gardziele piskląt, o szeroko otwartych, niewidzących oczach, niebieskawych albo matowoszarych. […]

Znaleźliśmy się w osobnym świecie w świecie. Tu, na tej obcej ziemi, wśród wydzielających trujące wyziewy ścieków i płodozmianowych nieużytków, które uczciwi obywatele oglądają ze swoich przedziałów albo samochodów, snują marzenia istoty prowadzące zupełnie inne życie. Ludzie zdeformowani, czarnoskórzy albo obłąkani, w ucieczce przed wszelkim porządkiem, obcy w każdym kraju.

Po tym wybrakowanym kosmosie prowadzi nas niejaki Cornelius Suttree, człowiek, którego przeszłość przykrywa woal tajemnicy –  wiadomo, że porzucił rodzinę i swoje środowisko; nie wiadomo jednak, dlaczego to zrobił. Suttree to wagabunda, uciekinier, który chroni się przed swoim wcześniejszym życiem wśród „ludzi skazanych na zagładę”. Mieszka na barce rzecznej, całymi dniami włóczy się „po co smutniejszych dzielnicach Knoxville, węsząc w zaułkach, zaglądając do starych piwnic, za brudne zabudowania albo w piekielne, ociekające wilgocią wykopy, powstałe w ramach robót publicznych”. Spędza życie wśród podobnych sobie wygnańców ze społeczeństwa, wyrzutków, dla których widok radiowozu oznacza nieodmiennie zapowiedź kłopotów.

Fabuła snuje się z wolna, rozlewa szeroko na setki stron niczym rzeka, która wyznacza oś powieściowego uniwersum –  to wokół niej koncentruje się życie i śmierć, to ona daje i zabiera wedle własnych kaprysów. McCarthy jest niezwykle precyzyjny w odwzorowaniu tego świata, tworzy jakby replikę miasta w miniaturze, piętrzy detal na detalu, a składający się z nich obraz jest zbyt szczegółowy, by mógł pochodzić ze współczesnej powieści.

„Ty, niespokojnie śpiący, dożyjesz chwili, w której zobaczysz, jak z miasta twojego urodzenia nie pozostanie kamień na kamieniu” – pisze McCarthy. Suttree można bowiem traktować jako tren poświęcony miastu, które na zawsze zapadło się w przeszłości i życiu, które już się nie powtórzy. W stosunku do prozy twórcy Drogi aż strach używać określenia „melancholijna”, ale jeśli można sobie wyobrazić melancholię brudną i chropawą, to Suttree spełnia te kryteria. Autor traktuje swych bohaterów, tę bandę człowieczych odpadków i obwiesiów, z sympatią, a nawet – biorąc poprawkę na brutalne zasady tego świata –  z czułością, jeśli oczywiście można w ten sposób odnosić się do postaci zaludniających rodzaj przedpiekla, śluzę, w której tłoczą się ci, dla których diabeł nie znalazł jeszcze czasu. Suttree to również (i tylko poniekąd) pean na cześć wolności – tej niepokornej, zatwardziałej, nie zważającej na nic („Tylu dobrych chłopaków się zmarnowało przez pracę” –  mówi w końcu jeden z bohaterów). Ale też opowieść o kosztach swobody; Cornelius, wybierając ją, staje się odszczepieńcem, również we własnych oczach.

Nigdy też dość podkreślania językowej maestrii amerykańskiego autora. Z nadzwyczajną, niepojętą wprost swobodą manewruje on między stylami, operuje najróżniejszymi tonami, od subtelnych poetyckich pasaży po bełkotliwy pijacki język ściśnięty do granic zrozumiałości. Suttree to zatem wielkie osiągniecie również pod względem stylistycznym, czego oczywiście nie sposób byłoby docenić, gdyby nie znakomicie brzmiący przekład Macieja Świerkockiego.

Na koniec trzeba jednak dopowiedzieć – a może wygłosić ostrzeżenie – że fabuła Suttree nie zaplata się w historię, którą można by streścić. To zbiór luźnych fragmentów, krajobrazów, scen. McCarthy zgromadził w swojej powieści pomylone bestiarium, gabinet osobliwości, zbiór szumowin wirujących w rozpaczliwych spazmach własnych istnień. Ten świat krąży po orbicie, której punktem odniesienia jest pustka –  i nie ma żadnego celu, żadnego wyższego sensu, żadnego uzasadnienia. Coś się tu wydarza, ktoś umiera, ktoś żyje, ktoś nieomal się zakochuje, ktoś idzie do więzienia, a ktoś inny z niego wychodzi –  dziesiątki postaci defiluje przed naszymi oczyma, pojawia się na chwilę i znika na zawsze w mroku własnych egzystencji. Nic się tu z niczym nie wiąże, rzadko jedno wynika z drugiego –  najbardziej nieznośna w tej powieści jest atomizacja składających się na nią elementów. Życie w tej optyce to skurcz przypadku, wszystko się tu rozłazi, to, co trwa i to, co nie trwa, jest równie przygodne i nieprzewidywalne. Rzeka, będąca osią scenografii Suttree, staje się wielką, choć dość wyświechtaną metaforą – wszystko przepływa mimo, nic nie jest ważniejsze od czegoś innego, śmietnisko życia w końcu porwie odmęt.

Suttree to gigantyczne, wielowymiarowe przedsięwzięcie pisarskie, wielkie dzieło stworzone przez wielkiego pisarza, jedno z najważniejszych w jego dorobku. Prawdziwe arcydzieło – arcydzieło pustki i marności.

Tekst powstawał dla Literatek i tam też można go znaleźć w otoczeniu wielu innych atrakcji.

A tutaj kolejne interesujące omówienie.

2 comments on “Nie pozostanie kamień na kamieniu

  1. Sławek
    30/04/2012

    Nie można powiedzieć, że panowie odpowiedzialni za okładkę nie mieli trochę racji – ‚Suttree’ zawiera chyba największą dawkę humoru (choć może to humor wisielczy) ze wszystkich powieści McCarthy’ego. Zapadające w pamięc polowanie na nietoperze (!), problem z gnijącym ciałem, którego trzeba było się pozbyć, czy zamiłowanie jednego z bohaterów do arbuzów – na samo wspomnienie tych sytuacji i towarzyszących im dialogów zaczynam się usmiechać.

    Pozdrawiam,
    Sławek

    • krzymianowski
      03/05/2012

      Ja bym się jednak upierał, że używanie w stosunku do prozy McCarthy’ego określenia „zabawny” jest nieco pozbawione sensu. W „Suttree” są oczywiście elementy komiczne, ale to humor cierpki, a nade wszystko podkreślający bezsens egzystencji bohaterów. Jasne, że gwałty na arbuzach wywołują rechot, ale czy nie jest to śmiech nieco wstydliwy? – to nieomal tak, jakby się zaśmiewać z czyjejś niepełnosprawności.
      Ukłony.

Dodaj komentarz

Information

This entry was posted on 20/04/2012 by in lektury obowiązkowe, powieść and tagged .