Doczytania – Krzymianowski / Kożuchowski

CYNIZM, PESYMIZM, LITERATURA

Kanon osobisty

Czytanie przypomina po trosze poszukiwania życiowego partnera — można być czytelniczym Casanovą i uganiać się za pielęgnowanym w wyobraźni ideałem, ale w końcu ta gonitwa zamienia się w jakieś duchowe wynaturzenie.

books

Wydaje mi się, że przebiegło to mniej więcej tak: miałem jakieś szesnaście lat, już uświadomiłem sobie, że nie zostanę futbolistą, lecz nadal z zacietrzewieniem godnym lepszej sprawy broniłem barw Włókniarza Konstantynów, i wtedy, z przyczyn dla mnie dotąd niejasnych, po raz pierwszy przeczytałem Zbrodnię i karę. Nie sądzę, żebym zbyt wiele z tej lektury pojął; jest nawet bardzo prawdopodobne, że z arcydzieła Dostojewskiego nie zrozumiałem dokumentnie nic, moje czytelnicza praktyka ograniczała się bowiem do kilkudziesięciu powieści sciene fiction. Mimo to doświadczyłem czegoś w rodzaju iluminacji. Tak, to stało się właśnie wtedy — dotarło do mnie, że istnieje Literatura i że to w niej (jak mi się nagle zdało) znajduje się rozwiązanie tej zagadki, którą dla niepoznaki zwiemy światem.

Jasne, kiedy ma się kilkanaście lat, o olśnienia i epifanie łatwiej — nie trzeba o nie mozolnie zabiegać, nachodzą człowieka w momentach najmniej oczekiwanych, choćby podczas spaceru przez ociekający deszczem mrok, kiedy odbite w kałużach światła zdają się wrotami do jakiejś tajemnicy; nie jest pewne do jakiej, dużo ważniejsze zresztą, że w ogóle w kałuży widzi się tajemnicę. (Nie wspominam nawet o dziewczynach — żeby wyzbyć się przeświadczenia, że to w Wiecznej Kobiecości, jak ładnie nazywa to Goethe w Fauście, znajduje się odpowiedź, potrzeba mi było wielu lat nie tylko duchowych ćwiczeń). Ale to mija — w każdym razie mija większości z nas — po jakimś czasie oswajamy się z własnymi wrażeniami i ze światem, znajdujemy na niego sposoby: gdy się chmurzy, myślimy o parasolu, gdy praży słońce — o okularach przeciwsłonecznych, trzaskający mróz skłania nas zaś do włożenia kalesonów. Dotyczy to również lektury — po którejś setce książek nagle człowiek uświadamia sobie, że nie każda z nich jest wehikułem egzystencjalnych prawd, a nawet zaczyna podejrzewać — co za straszna myśl — że wiele z nich wiedzie żywot li tylko sezonowy, zupełnie jak owady. Ale wtedy, jako nastolatek, rzuciłem się w literaturę jak w morze — zachłannie, bez namysłu, bez podejrzenia, że kryją się w tym jakieś niebezpieczeństwa — jakby wiedziony maksymą Williama Blake’a: „Droga nadmiaru prowadzi do pałacu mądrości”.

W ciągu ostatnich kilkunastu lat to się oczywiście zmieniło. Zacząłem wręcz unikać bibliotek, księgarń, antykwariatów. Już jakiś czas temu przezwyciężyłem wprawdzie przymus przytaszczenia do domu nowej książki z każdej takiej eskapady, lecz na widok zarastających ściany owych przybytków półek pełnych tomów, które wdzięczą się i błagają, by je przygarnąć, nadal ogarnia mnie bojaźń i onieśmielenie właściwe ludziom obcującym z nieskończonością — nie da się do niej zbliżyć, nie da się nią zawładnąć, zbadanie cząstki bezkresu nie sprawia, że jest go do poznania mniej.

books2

Nie chodzi zatem tylko o rugowanie nawyku zgubnego z ekonomicznego punktu widzenia, lecz także, albo i przede wszystkim, o higienę duchową. „Ponieważ wszyscy stoimy na progu śmierci i ponieważ czytanie książek jest czasochłonne, musimy opracować system stwarzający choćby pozory oszczędności” — to zdanie Josifa Brodskiego staje się w pewnej chwili wiodącą obsesją każdego nałogowego czytelnika. Nie sposób przemóc ani czasu, ani rynku wydawniczego, nawet jeśli ma się skłonności do porywów szaleństwa lub benedyktyńskie zapędy. Na przerastający nas wielokrotnie nadmiar trzeba jakoś, mniej lub bardziej radykalnie, zareagować — albo się go neguje, degradując w końcu literaturę do jednej z licznych dostępnych nam przyjemności, albo wymyśla jakąś strategię przetrwania pozwalającą uchronić się przed doświadczeniem horror vacui. Przyjemność jednak, jak to ładnie i trafnie zauważył W.H. Auden w eseju O czytaniu, „nie jest bynajmniej niezawodnym, lecz tylko najmniej zawodnym przewodnikiem krytycznym”. Polegać na przyjemności to narażać się więc na ryzyko błędu, jako że zbyt często prowadzi nas ona na manowce. Pozostaje zatem wybór odpowiedniej taktyki. Oto moja propozycja:

Czytanie przypomina po trosze poszukiwania życiowego partnera — można być czytelniczym Casanovą i uganiać się za pielęgnowanym w wyobraźni ideałem; ostatecznie świetnych książek jest niewiele mniej niż pięknych i fascynujących kobiet (i ciągle ich przybywa). Ale w końcu ta gonitwa zamienia się w jakieś duchowe wynaturzenie. Dlatego w pewnej chwili warto dokonać wyboru, to jest — żeby użyć tym razem analogii batalistycznej — oszańcować się z kilkoma czy kilkunastoma pisarzami, z którymi łączą nas jakieś duchowe powinowactwa. I dochować im jakiej takiej wierności, tylko od czasu do czasu robiąc wypady na obce terytoria. Potrzeba na to trochę czasu, mnie na przykład zajęło to bez mała dwadzieścia lat, ale w ostatecznym rachunku się opłaca — na tym świecie dobrze mieć zastęp wypróbowanych towarzyszy. Taki kanon osobisty — płynny, dynamiczny i umowny, bo miłości przecież się kończą, czasem zastępowane przez nowe — w zupełności wystarcza, by wypełnić sobie czytelnicze życie. I nie tylko czytelnicze zresztą.

Tekst ukazał się w „artPapierze„.

Dodaj komentarz

Information

This entry was posted on 22/01/2013 by in rzeczy osobiste and tagged .